NA ZAMARZNIĘTEJ GRANICY. O FILMIE „KONIEC ROSJI” MICHAŁA MARCZAKA
Czerwone reflektory rozświetlają mrok, coraz głośniejszy warkot helikoptera wbija się w martwą ciszę lodowego pustkowia. Młody chłopak wyskakuje ze śmigłowca i w asyście dwóch żołnierzy brnie przez śnieg w stronę pobliskiej placówki wojskowej. Przewraca się, wstaje, dyszy ze zmęczenia. Po chwili cięcie: chłopak, już w pomieszczeniu, podaje swoje dane (Aleksiej Zarubin, syn Iwana), zabiera pościel i przygotowuje się do spania na pryczy.
Proszę nie dać się zwieść pierwszej scenie filmu Marczaka. Efektowny początek jest wyjątkiem na tle pozostałych siedemdziesięciu minut „Końca Rosji” (2010), w czasie których widz obserwować będzie monotonne życie żołnierzy pilnujących północnej granicy swojego kraju. Tytuł filmu, mimo jego fatalistycznej wieloznaczności, traktować należy przede wszystkim dosłownie: miejscem akcji jest jeden z posterunków wojskowych, które założone zostały w latach pięćdziesiątych, by chronić Federację Rosyjską przed intruzami.
Aleksiej, jak sam mówi, wolał trafić na południe kraju, „tam, gdzie opalają się dziewczyny”. Wysłano go jednak tutaj, na środek śnieżnej pustyni. Młody chłopak powoli uczy się roli strażnika mroźnego pogranicza, widzowie tymczasem mogą przekonać się, do czego przygotowywani są wysyłani na placówkę żołnierze. Aleksiej pobiera lekcje walki wręcz, dowiaduje się, co należy zrobić, gdy przy granicy pojawi się uzbrojony nieznajomy, musi spędzić noc pod gołym niebem. Ten proces wojskowej edukacji nie znajdzie jednak zwieńczenia w postaci wyczekiwanej przez widza konfrontacji z realnym niebezpieczeństwem. Na posterunku nie dzieje się bowiem nic, co zagrażałoby panującemu tam spokojowi. Kolejne etapy nauki wydają się albo mechanicznym spełnianiem obowiązku, albo sposobem na zabicie wszechogarniającej nudy.
„Koniec Rosji” oparty został na luźnej kompozycji, składa się z epizodów przedstawiających szkolenie i kolejne rytuały, którym oddają się żołnierze. Posiłki, gra na gitarze, rąbanie drewna. Nie następuje tu nagły punkt zwrotny, z kolażu mikrozdarzeń nie wykształca się konkretna akcja. Struktura, w której kolejne sceny raczej budują odczucie zastoju niż opowiadają określoną historię, zachowana zostaje do samego końca.
Marczak tylko obserwuje, na ekranie nie widać, by wchodził ze swoimi bohaterami w jakąkolwiek interakcję. To czysta rejestracja, autor „Końca Rosji” rezygnuje z rozmów z żołnierzami na rzecz wytrwałego śledzenia ich zachowań. Taka taktyka daje w końcu pewien efekt. W drugiej połowie filmu widzowi dane będzie w nieznacznym stopniu poznać przeżycia bohaterów, zwłaszcza jednego z nich - Walerego. Wojskowy niedługo kończy służbę, a w jego głowie pojawiają się wątpliwości: jak będzie żył po powrocie? czy podczas długotrwałej nieobecności w domu jego żona nie dopuściła się zdrady? Szkoda, że autor filmu nie spróbował odważniej zmierzyć się z wewnętrznym życiem odizolowanych od świata żołnierzy. Przez to przemyślenia Walerego, pojawiające się nagle, sprawiają wrażenie jakiegoś nienaturalnego zakłócenia w materii filmu, skupionego przede wszystkim na przedstawianiu kolejnych codziennych czynności bohaterów.
W ostatniej scenie „Końca Rosji” pojawia się plansza z napisem, który samotność bohaterów umieszcza w szerszym kontekście, a przedstawioną tu placówkę ukazuje jako część rozległego zjawiska. Wtedy też tytuł filmu zmienia swój wydźwięk, z większą niż dotychczas siłą ujawnia się przedtem tylko zarysowana atmosfera powolnego zmierzchu. Nie Rosji jako takiej, ale pewnych dawnych założeń i idei. Marczak nie zajmuje się jednak (niestety!) zgłębianiem tego problemu. Wydaje się, że najbardziej zależy mu na czym innym: ukazaniu więzi, jakie rodzą się między żołnierzami mimo dzielącej ich różnicy wieku, doświadczeń i rangi. Aleksiej to żółtodziób, nie mający zielonego pojęcia o służbie, ale starsi koledzy traktują go z dużą dozą cierpliwości i wyrozumiałości. Chwalą, gdy uda mu się przetrwać noc poza jednostką, częstują wódką i papierosami. U Marczaka nie ma miejsca na antagonizmy i poważne spięcia. W obliczu izolacji od cywilizowanego świata, kiedy liczyć można na pomoc tylko kilku towarzyszy, najważniejsze jest budowanie małej, ale zżytej wspólnoty. Tę z „Końca Rosji” można uznać za wzorcową.
Bolesław Racięski