WYWIAD Z KUBĄ MACIEJKO, REŻYSEREM FILMU "BON APETTIT"

O mikroświecie warszawskiej Woli Kuba Maciejko, reżyser "Bon Apettit", opowiada Oldze Słowiakowskiej.


Przyszedł Pan do Szkoły Wajdy z gotowym pomysłem na ten właśnie film czy powstał on dopiero później?

Kuba Maciejko: Przyszedłem do szkoły Wajdy z pomysłem, aby zrobić film o pewnym mikroświecie znajdującym się na warszawskiej Woli. Początkowo chciałem zrobić zbiorowy portret rzemieślników, których małe zakłady w starych kamienicach są zamykane, a na ich miejsce powstają apartamentowce i biurowce. Miał to być w założeniu portret dzielnicy w stanie transformacji. Niestety jest to proces bardzo powolny, i żeby uzyskać film taki, jaki sobie początkowo wyobrażałem, trzeba by czekać przynajmniej dekadę. Dodatkowo, poszczególni bohaterowie pomimo bezpośredniej bliskości swoich zakładów, nie tworzyli spójnej społeczności, która mogłaby się jakoś próbować przeciwstawić nadchodzącym zmianom. Dlatego dużo lepiej w montażu wypadały poszczególne portrety miejsc, niż próba portretu zbiorowego, z którego w końcu ostatecznie zrezygnowaliśmy. Tak powstał „Felgarz z Woli”, a teraz „Bon Appetit”.


Czy Państwo Korzeniewscy bez problemu zgodzili się na filmowanie zaplecza i przygotowywanych przez nich posiłków?

K. M.: Tak, pani Grażyna była tak naprawdę pierwszą osobą, u której zostaliśmy ciepło przyjęci gdy chodząc po Woli szukaliśmy bohaterów do naszego filmu. Zauważyliśmy w bramie szyld „Bar Waga”. Weszliśmy. Pani Grażyna zapytała, co robimy? Powiedzieliśmy, że film o Woli, i zapytaliśmy, czy możemy nagrywać ją i jej bar? Na co usłyszeliśmy: „Kręćcie dzieciaki. A może się kawy napijecie?”. I tak już zostaliśmy. 

Pani Grażyna w jednej ze scen jest wyraźnie dumna z obecności ekipy filmowej.  Czy zdawała sobie sprawę z kierunku, w jakim zmierza materiał? 

Gdy byliśmy na zdjęciach u pani Grażyny i pana Zygmunta, byliśmy przekonani, że będą oni częścią portretu zbiorowego, który początkowo planowaliśmy. Wtedy nikt jeszcze nie przypuszczał, że powstanie osobny film o barze. Niemniej, gdy pokazałem gotowy film pani Grażynie i panu Zygmuntowi, byli bardzo zadowoleni, a pan Zygmunt miał tylko jedną uwagę, że film mógłby być jeszcze trochę śmieszniejszy. 


Czasem wydaje się, że bohaterowie, zdając sobie sprawę z obecności kamery, zachowują się w określony sposób, ale często też jakby o niej zapominają, choćby w scenach kłótni. Czy zawsze wiedzieli, że są filmowani?

K. M.: Nigdy nie ukrywaliśmy, że filmujemy. Poza tym ciężko jest schować trzyosobową ekipę w barze o powierzchni 20 m2. To wrażenie, o którym Pani mówi, wynika z faktu, że spędziliśmy tam bardzo dużo czasu, i zarówno właściciele, jak i klienci baru, zdążyli się do nas przyzwyczaić, i po pewnym czasie traktowali nas jako stały element baru.


Czy Pan Andrzej od początku miał być jedną z głównych postaci? 

K. M.: Pan Andrzej jest stałym klientem baru praktycznie od początku jego powstania, więc gdy pojawiła się możliwość nakręcenia zdjęć podczas jego osiemdziesiątych urodzin, stało się jasne, że będzie ważną postacią w tym filmie. Jest on bowiem przedstawicielem tego „innego” świata, który nieubłaganie i systematycznie wdziera się na Wolę.


Jak w rzeczywistości wygląda znajomość Pana Andrzeja z właścicielami lokalu? Traktuje ich jak równych sobie?

K. M.: To trudne pytanie. Pan Andrzej z panią Grażyną i panem Zygmuntem znają się od wielu lat. Można powiedzieć, że się przyjaźnią. Bywają u siebie na imieninach. Jednak wątpię czy traktuje ich jako równoprawnych partnerów do rozmowy na przykład o interesach. Jeżeli natomiast chodzi o sprawy kulinarne, to jestem pewien, że pan Andrzej bardzo poważnie traktuje zdanie pani Grażyny w tej kwestii.


Film „Bon Appetit” to zabawna opowieść, co dodatkowo podkreśla dobór muzyki, jednak można odnieść wrażenie, że nieobce jej jest też przedstawienie słodko-gorzkiego obrazu polskiego społeczeństwa. Czy taki właśnie był Pański zamiar?

K. M.: Tak, od początku, gdy planowaliśmy jeszcze portret zbiorowy, chcieliśmy pokazać transformację w pigułce. Na przykładzie jednej dzielnicy. Wola w PRL-u była dzielnicą typowo robotniczą, a teraz z uwagi na swoją bezpośrednią bliskość centrum Warszawy staje się dzielnicą biznesową. Swoistym City. Pomimo tego, że ta pigułka wyszła mniejsza niż początkowo planowałem, mam nadzieję że przynajmniej trochę udało nam się to zjawisko pokazać.


Czy „Bon Appetit”, podobnie jak Pański poprzedni dokument „Felgarz z Woli”,  dotyczy pewnego zanikającego  świata, który  chciałby Pan utrwalić w pamięci widzów? 

K. M.: Tak, oczywiście. Ten malowniczy świat znika i jest to proces nieodwracalny. Na przykład zakładu felgarza już nie ma. Mieszkańcy budynku, w którym znajduje się bar też już są wysiedlani, a budynek przeznaczony jest do rozbiórki. To tylko kwestia czasu. Chciałem jak najwięcej z tego mikroświata pokazać zanim zniknie na dobre.


Myśli Pan, że Pańskie filmy dokumentalne mogłyby wpisać się w nurt swoistych symfonii miejskich, mówiących o dawnej Warszawie i obecności jej elementów w tej współczesnej? 

K. M.: Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Jeżeli moje filmy wytrzymają próbę czasu, to być może się tak stanie. Na pewno za kilka lat świata, który pokazywałem w takiej formie, już nie będzie, a wtedy moje filmy na pewno nabiorą wartości historycznej.


Czy Pański pomysł na kolejny dokument jest także związany z Warszawą? 

K. M.: Mam kilka pomysłów, które dokumentuje, ale żaden z nich nie jest bezpośrednio związany z Warszawą. Mam również, dosyć obszerną dokumentację Woli i rzemieślników. Nie jest więc wykluczone, że kiedyś powrócę do tego tematu i zrobię w końcu portret zbiorowy mieszkańców dzielnicy w czasie transformacji. Ale to raczej na pewno nie będzie mój kolejny film.




Z Kubą Maciejko rozmawiała Olga Słowiakowska.