WYWIAD Z MARCINEM FILIPOWICZEM, REŻYSEREM FILMU „MÓJ TATA LAZARO”
"Mamy jeden miesiąc, jedziemy w nieznane nam miejsce, by poznać nieznanych nam ludzi. Tu nie ma miejsca i czasu na inscenizowanie" - mówi Marcin Filipowicz w rozmowie z Olgą Słowiakowską o jego najnowszym filmie "Mój tata Lazaro".
Jak długo trwały przygotowania do wyjazdu na Kubę, a ile sam proces kręcenia filmu?
Marcin Filipowicz: Wszystko trwało dwa lata. Pół roku zajęły przygotowania, dokumentacja zrobienie trailera i złożenie wniosku do Studia Munka, kilka kolejnych miesięcy to oczekiwanie na wyniki. Potem nastąpił kolejny etap przygotowań, a przede wszystkim szukanie koproducenta wykonawczego (rozmawiałem z wieloma) oraz oczekiwanie na wizę. Zdjęcia na Kubie to niecały miesiąc, a praca nad montażem zajęła 10 miesięcy.
Wcześniej nakręciłeś film dokumentalny "7109 km" o podróży do Irkucka. Gdzie łatwiej było pokonać różnice kulturowe i oswoić Twoich bohaterów z kamerą - właśnie tam, czy na Kubie?
M.F: Trudno jednoznacznie stwierdzić. W Irkucku kompletnie się nas nie spodziewali, ale znałem ich wcześniej. Z kolei na Kubie wiedzieli, że przyjeżdżamy, ale nikt z nas ich nie znał i na oczy nie widział. Jednak nigdzie nie mieliśmy żadnych problemów, a ludzie byli niezwykle gościnni, pomocni i naturalni w kontakcie z kamerą.
W jaki sposób udało Ci się namówić główną bohaterkę dokumentu "Mój tata Lazaro" do zgody na zdjęcia?
M.F: Trzeba zapytać Żurka. Znaliśmy się wcześniej dość długo i szybko staliśmy się bardzo dobrymi znajomymi a później przyjaciółmi. I chyba po prostu mi zaufała, a z drugiej strony jest w tym coś szlachetnego, że można taką historię opowiedzieć dla innych ludzi. Jestem pewny, że też dla niej było to bardzo ważne i potrzebne przeżycie.
Wszystkie sceny tego filmu wydają się być autentyczne i nieinscenizowane - czy było tak w rzeczywistości?
M.F: Tak, gdyż jest to przykład klasycznego dokumentu drogi. Mamy jeden miesiąc, jedziemy w nieznane nam miejsce by poznać nieznanych nam ludzi. Tu nie ma miejsca i czasu na inscenizowanie. Naszym podstawowym zadaniem było dobrze się zastanowić, jak to sfilmować i gdzie postawić kamerę. Przecież większości scen nie moglibyśmy powtórzyć. Przed wyjazdem mogliśmy po prostu ustalić listę osób, do których chcemy przyjechać przed odwiedzeniem ojca. A co później? To była dla nas wielka niewiadoma. Zakładaliśmy różne wersję wydarzeń, ale i tak ta, która się wydarzyła, bardzo nas zaskoczyła. A o spotkaniu z ojcem mogliśmy tylko kombinować co zrobić, by spróbować pomóc bohaterce i zbliżyć ich do siebie, gdyż nie wyobrażaliśmy sobie zakończyć filmu od razu po nieudanym pierwszym spotkaniu. Co zresztą sugerowało kilku znawców filmu dokumentalnego na etapie montażu.
Jakie znaczenie ma ostatnia, kontrapunktowa scena filmu (taniec głównej bohaterki) ? Chciałeś pokazać jej pogodzenie z sytuacją czy jednak radość z powodu spotkania z ojcem?
M.F.: Relacja z ojcem jest niewiadomą. Nie chciałem jej w filmie ani zamykać ani robić happy-endu. A w montażu spokojnie moglibyśmy zrobić dwa różne i wiarygodne zakończenia. Zostawiliśmy to tak, jak jest w rzeczywistości. To, co będzie między córką a ojcem zależy teraz tylko i wyłącznie od nich. A z kolei przyjazd bohaterki na urodziny jej brata i ich wspólny taniec pokazuje, że jeszcze inna piękna rzecz wydarzyła się podczas tej podróży - bohaterka poznała swojego brata i bardzo szybko złapała z nim wspólny język. Są teraz świadomym siebie rodzeństwem i przyjaciółmi.
Kuba nie zgodziła się na produkcję filmu, więc kręciliście materiał przebywając na wizie turystycznej, narażając na duże niebezpieczeństwo siebie i bohaterów. Jak to możliwe, że udało Wam się uniknąć sankcji? I jak zaangażowani Kubańczycy reagowali na przedsięwzięcie?
M.F.: Przede wszystkim bardzo dobrze przygotowaliśmy się do warunków, jakie mieliśmy zastać na miejscu. Nie mogliśmy wyglądać jak ekipa filmowa, tak więc zrezygnowaliśmy z dużej kamery oraz z dźwiękowca. Film został nakręcony aparatem, a dźwięk nagrany przede wszystkim na mikroportach i małym rejestratorze. Tylko czasami wyciągałem duży mikrofon by nagrać dźwięk otoczenia. Ale przede wszystkim pomogli nam nasi przyjaciele na Kubie. Pomoc Flavii czy pani Bożeny była nieoceniona i bez nich moglibyśmy mieć duże problemy.
To Twój kolejny film zrealizowany przy współpracy z Weroniką Bilską. Czy przy kręceniu filmu dokumentalnego porozumienie na linii reżyser - operator jest szczególnie ważne?
M.F.: Wspólny język, wizja i porozumienie jest super ważne. Dużo rozmawiamy z Weroniką przed zdjęciami, przed konkretnymi scenami, ale już podczas nich praktycznie w ogóle. Czasami dajemy sobie jakieś dyskretne sygnały wzrokowe, np. gdy proszę ją o zmianę planu na bliższy. Ale staramy się zachowywać tak, jakby nas tam nie było, by bohaterowie zapomnieli o istnieniu kamery.
Jakie są Twoje kolejne plany? Może realizacja dokumentu na jeszcze innym kontynencie?
M.F.: Plany na przyszłość to tajemnica ;-)
Z Marcinem Filipowiczem rozmawiała Olga Słowiakowska.