POLSKIE DOKUMENTY ETNOGRAFICZNE – KOLEJNA ODSŁONA
Po krótkiej przerwie na naszą stronę wraca cykl „Polskie dokumenty etnograficzne”. Tym razem Magdalena Ciesielska, doktorantka w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, pisze o dwu interesujących filmach dokumentalnych, portretujących ludzi, dla których życie na wsi nie stanowi ograniczenia dla rozwoju ich artystycznych pasji. Pierwszy to „Tryptyk bieszczadzki w drewnie” Zygmunta Skoniecznego z 1997 roku, drugi to „Antygona w stodole” Tamary Sołoniewicz z 1974 roku.
Tematem polskiego kina etnograficznego bardzo często bywają wiejskie obyczaje i trud codziennego życia rolnika. Jednak obok ciężkiej pracy i tradycyjnych obrzędów, mieszkańcy peryferii zajmują się również innymi sprawami – między innymi sztuką. Chciałam zatem, skupić się na dwóch filmach, których bohaterami są niezwykli ludzie, dla których fakt życia na wsi nie stanowi ograniczenia dla rozwoju swoich artystycznych pasji.
Tym razem zacznę od filmu Zygmunta Skoniecznego z 1997 roku, pt. „Tryptyk bieszczadzki w drewnie”. Bohaterami tryptyku jest trzech ludowych artystów. Pierwszy z nich Bogusław Iwanowski z Tyrawy Wołoskiej zajmuje się rzeźbą w drewnie. Opowiada zwrócony do kamery o swojej pasji, mówi że tworzy „z potrzeby serca”. Interesuje go przede wszystkim tematyka narodowa, dramatyczne wydarzenia historyczne, których niejednokrotnie sam był świadkiem. Drugi, Jan Ligaj z Zagórza zajmuje się tworzeniem intarsji. Jego pasją jest wszystko to, co ginie. Swoja twórczością stara się dokumentować i zachować dawną architekturę wiejską. Często w ostatniej chwili, tuż przed rozbiórką czy zniszczeniem, udaje mu się zobrazować cerkiew, tradycyjny dom chłopski itp. Doskonale zna historię każdego z tych obiektów. Zdzisław Pękalski – kolejny bohater – maluje ikony na starych drewnianych deskach, kawałkach chłopskich narzędzi itp. Jak mówi o sobie „z profanum tworzy sacrum”.
To co oprócz artystycznej pasji, materiału i niebywałego talentu łączy te postacie, dotyczy miejsca tworzenia. Choć osiągnęli wielki sukces artystyczny, dzięki czemu utrzymują się z własnej sztuki, to nadal postanawiają żyć na wsi w Bieszczadach. Dla każdego z nich to miejsce jest niesłychanie ważne, stanowi inspirację, pozwala pozostać wiernym sobie i swojej sztuce. Jak mówi Iwanowski: „ najpiękniejszy nad wszystkie cuda świata jest ojczysty szmat ziemi. A najbliższą sercu, jak matka rodzona – to jest rodzinna miejscowość”. Uważa, że tu w górach może czuć się naprawdę wolny, wokół nie ma pośpiechu a ludzie żyją tak samo, jak kilkaset lat temu. Ligaj z kolei został „przesadzony”, ale mieszka w Bieszczadach już 30 lat i „zapuścił korzenie”. Jego do tego miejsca przyciąga przede wszystkim górski krajobraz. Pękalski wspomina życie w mieście, gdzie jak twierdzi „próbował się adaptować”, jednak aby tworzyć musi mieszkać w miejscu „gdzie kontakt z naturą jest namacalny”. Bieszczady właśnie do takich miejsc należą.
Reżyser stara się odsłonić przed widzem warsztat pracy swoich bohaterów. Obok wywiadów pojawiają się więc zdjęcia skupionych artystów w trakcie malowania i rzeźbienia. Skonieczny pokazuje także efekt końcowy ich żmudnego i precyzyjnego rzemiosła. Na tle muzyki podkreślającej charakter tych dzieł, kamera operując zbliżeniami odkrywa przed mani ich niezwykłe piękno i oryginalność.
Film Skoniecznego to niezwykła impresja dokumentalna, w której reżyser pokazując dzieła i sylwetki ludowych artystów tworzy kult miejsca. Bieszczadzkie wsie, gdzie natury nadal można się uczyć a sztuką może być każde napotkane drzewo, stara deska, czy rozpadająca się chata.
Kolejny obraz należy do wspomnianej już przeze mnie Tamary Sołoniewicz pt. „Antygona w stodole” z 1974 roku. Zrealizowany on został w Kontach - wsi położonej w powiecie Ryckim. Jego bohaterkami dla odmiany są kobiety, które należą do Koła Gospodyń Wiejskich. Spotykają się one codziennie w młynie, gdzie wbrew pozorom nie zajmują się plotkowaniem lecz teatrem. Kierowane przez charyzmatyczną prezeskę, pracują właśnie nad „Antygoną” Sofoklesa. Mimo wielu codziennych obowiązków i niezrozumienia ze strony najbliższych, każda z nich bardzo mocno angażuje się w ten projekt. Dzięki determinacji udaje im się zbudować scenę w szopie i wystąpić przed całą okolicą.
Sołoniewicz pokazuje, że życie na wsi nie jest jednowymiarowe i może znaleźć się w nim miejsce na sztukę i samorealizację. Bohaterki dzielą swoje życie na dwie, zupełnie różne części, które jednak nie wykluczają się a dopełniają. Poznajemy je w obu rolach. Z szopie, możemy podglądać artystki, które w niebywale profesjonalny sposób przygotowują się do roli. Wcielając się w postacie dramatu, każda recytuje swój tekst z powagą i niekłamaną pasją. Pomiędzy kolejnymi próbami prowadzą jednak normalne, wiejskie życie. Widzimy jak ciężko pracują w polu i na gospodarstwie. Nie zaniedbują pracy, która wciąż stanowi dla nich priorytet. Kiedy trzeba zebrać ziemniaki z pola, teatr schodzi na drugi plan. Mimo to, nie każdy rozumie i akceptuje ich pracę artystyczną. W filmie wyraźnie zaznaczony jest konflikt między prezeską Koła Gospodyń Wiejskich a jej mężem.
Mężczyzna wypomina jej, że za mało czasu poświęca jemu i pracy, bo ciągle myślami jest gdzieś indziej. Możemy domyślać się, że w domu każdej z tych kobiet podobne sprzeczki również się zdarzają. One jednak nie zważają na to, stając się buntowniczkami, działającymi na przekór wiejskiemu środowisku. Ich stosunek do mężczyzn jest diametralnie inny, niż większość z nas mogłoby przypuszczać. Kiedy mąż protagonistki nie chce zjeść posiłku i próbując zrobić jej na złość rozdaje placki kolegom, kobieta kwituje to jednym zdaniem – „To dzisiaj nie zjesz obiadu”. Spieszy się ona bowiem na próbę i nie ma czasu robić go jeszcze raz. Trudno uwierzyć, że w roku 1974 na polskiej wsi, reżyserce udało się odnaleźć takie kontrowersyjne postacie. Mamy tu do czynienia z kobietami wyzwolonymi, dla których realizacja własnych ambicji zyskuje na znaczeniu. Takie kobiety są kojarzone przede wszystkim z kulturą miejską, gdzie już od dawna status kobiety powoli ulegał zmianom. Sołoniewicz pokazuje swoim filmem, że te zmiany dotyczą również wsi i choć poprzez głęboko zakorzenioną tradycję ulega przekształceniu nieco wolniej, to efekty możemy już gdzieniegdzie dostrzec. Nie oznacza to jednak, że zmienią się wszystkie dziedziny wiejskiego życia i sztuki. W filmie widzimy, że ciężka praca nadal jest nieodłączną częścią ich życia, i chociaż „Antygona” niewiele ma wspólnego z wiejskim folklorem, to kobiety postanawiają wpleść między akty dramatu ludowe piosenki i monologi. Świadczy to bez wątpienia o tym, że tradycja nadal ma dla nich wielką wartość.
W charakterystyczny dla reżyserki sposób kamera pozostaje schowana w cieniu, nie ma tu wywiadów i spojrzeń w obiektyw. Bohaterki zachowują spontaniczność i naturalność. Kamera staje się jedynie oknem, przez które widz może podglądać filmowych bohaterów.
Film Tamary Sołoniewicz, choć starszy od opisanego wyżej dzieła Skoniecznego wydaje się być znacznie bardzie przełomowy. „Tryptyk bieszczadzki w drewnie” bez wątpienia skłania do refleksji nad współczesnym człowiekiem i światem wokół, jednak wielką siłą „Antygony w stodole” jest jego niebywała odwaga. Film ten obala stereotypy nie tylko związane z wiejską kobietą ale całą kulturą wsi, która kojarzy się z czymś prymitywnym i mało ambitnym. Sołoniewicz pokazuje, że jest zupełnie inaczej i nawet dziś film ten może wzbudzać zaskoczenie.
[Na zdjęciu bohater filmu "Tryptyk bieszczadzki w drewnie" - Jan Ligaj. Zdjęcie pochodzi ze strony internetowej www.dwor.stryszow.pl]